Tokio – olbrzymia metropolia, zatłoczone i najbardziej ruchliwe ulice oraz stacje, a do tego skomplikowany rozkład linii metra… jak tu się odnaleźć?!
Da się! Okazuje się, że jest to miasto bardzo przyjazne turystom, wszystko jest do bólu uporządkowane, a mieszkańcy Tokio płyną z nurtem, więc czasami można po prostu dać się porwać temu nurtowi. Nikt się nie wychyla, nikt nie buntuje, a jedynym sposobem wyróżnienia się z tłumu jest krzykliwy strój, makijaż i coraz to bardziej wymyślne dodatki do telefonu.
Po krótkiej obserwacji Tokijczyków można od razu zorientować się jak stanąć w kolejce do metra, jak lawirować pomiędzy rowerzystami na chodniku czy wśród tłumów na najbardziej zatłoczonym skrzyżowaniu. Przyzwyczajenie się może wymagać czasu, ale warto poświęcić chwilę na orientację, a poruszanie się będzie o wiele łatwiejsze i przyjemniejsze.
My początkowo nie mogliśmy się nadziwić i napatrzeć. Zdarzało nam się gapić na ludzi, co mogło zostać odebrane jako bardzo nieodpowiednie zachowanie, ale był to nasz pierwszy dzień w tak egzotycznym kraju. Poza tym nie ma co ukrywać, że wyróżnialiśmy się z tłumu. Mimo to, nie mieliśmy większego problemy, aby płynnie i bezproblemowo poruszać się metrem po Tokio. Zresztą, o samym podróżowaniu metrem możecie więcej poczytać tutaj.
Dzisiaj opiszemy Wam nasz pierwszy dzień w Japonii, w Tokio
W tym tekście przeczytasz o:
Poranek, czyli największy Targ Rybny – Tsukiji
Po obfitym kontynentalno-japońskim (ni to kontynentalne ni japońskie) śniadaniu wyruszyliśmy na podbój Tokio. Naszym pierwszym celem był największy targ rybny na świecie Tsukiji (jap. Tsukiji-shijō). Wybraliśmy się tam na pieszo, a po drodze mijaliśmy mnóstwo barów ulicznych, przy których spokojnie siedzieli lub stali przy małych, wysokich stolikach Japończycy wybierających się do pracy. Nikt tutaj się nie śpieszył. Ludzie siedzieli i w spokoju pochylali się nad miską zupy lub jakiś nieznanych dla nas na tamten czas potraw.
Stojący w garniakach, nachylający się nad miską zupy i siorbający – to typowy uliczny widok, który będzie nam często towarzyszył w trakcie przemierzania Tokio.
Po jakiejś pół godzinie marszu dotarliśmy do targu. Olbrzymia hala, mnóstwo jeżdżących wózków, hałas, zapach ryb i wszystkiego co można wyłowić z wody sprawiało, ze atmosfera była niepowtarzalna, a miejsce widać (i czuć) z daleka. Ten największy targ rybny działa od 1923 roku i chyba od tego czasu nie przechodził żadnych poważniejszych remontów.
Tsukiji jako atrakcja turystyczna jest szczególnie polecany tym, którzy cierpią z powodu “jet laga”, bo już od 6 rano można uczestniczyć w słynnych aukcjach tuńczyka (słynnych, bo niektóre okazy sięgają 300 kg!). Jednak dostanie się na aukcje nie jest takie proste i nie każdy może wejść. Aby dostać się do środka trzeba posiadać specjalny bilet, których liczba jest ograniczona do 120. Aby go dostać trzeba polować na niego już o 3.00-3.30! Jeśli jakimś cudem uda Wam się zerwać tak wcześnie i dostać do środka, to poza aukcją czeka na Was również wycieczka po tutejszych włościach.
Jeśli jednak ktoś nie da rady poderwać się na 3.00 rano to można przyjść na targ po godzinie 9.00 – dopiero wtedy są wpuszczani turyści. Jeśli ktoś zacznie się kręcić wcześniej to jest od razu wypraszany z hali.
Niestety jednak po godzinie 9 jest prawie pozamiatane (dosłownie!). Oczywiście jest sporo stoisk jeszcze uginających się od ryb, ale wiele jest już sprzątniętych lub z samymi resztkami. Nie przeszkadzało nam to jednak, aby przejść się pomiędzy stoiskami i przesiąknąć zapachem ryb ;) Nawet o tej “późnej” porze widać ogrom i skalę sprzedaży jaka się tutaj odbywa. Ilość i różnorodność ryb, owoców morza może przytłoczyć, poniżej kilka zdjęć (niestety nadal nie potrafimy stanąć na wprost i bezczelnie cykać niewiadomo ile ujęć ;-)):
Poza halą znajduje się tutaj sporo barów, gdzie można zjeść dania ze świeżych ryb, prosto z targu. Świeżej się już chyba nie da! Oczywiście królują bary sushi, które wyglądają dość niepozornie z zewnątrz: ot, takie skromne bary ustawione w rzędzie. Żadne tam ekskluzywne. Aż dziw bierze, że to tutaj można zjeść najlepsze sushi w mieście (tak przynajmniej twierdził nasz przewodnik Lonely Planet).
Po czym poznać te najlepsze? Po kolejkach na zewnątrz ;) Aby dostać się do niektórych trzeba czekać ponad godzinę!
Zwiedzanie Tokio…
Naszym następnym punktem na mapie był Budynek Rządowy (Tokyo Metropolitan Government Building, jap. Tōkyō-to Chōsha) w okręgu Shinjuku. Jest to wysoki budynek z dwiema wieżami, na górze których znajdują się darmowe punkty widokowe na 45 piętrze (ok 202 metry wysokości). Przed przyjazdem można sprawdzić na stronie internetowej, która wieża jest w jakie dni tygodnia otwarta (dla zwiedzających, danego dnia otwarta jest tylko jedna z wież). Podobno z góry można przy dobrej pogodzie zobaczyć nawet górę Fuji, ale nam się to nie udało. Niemniej jednak widoki i tak były ciekawe, typowo miejskie: widać zarówno wysokie biurowce jak i niższe, mieszkalne bloki.
Na piętrze znajduje się kawiarnia oraz sklep z pamiątkami.
Będąc już w Shinjuku, warto zajrzeć do Shinjuku Golden Gai, ktore jest oddalone od budynku rządowego o jakieś 20 minut marszu. Miejsce to słynie z małych, ciasnych uliczek z typowymi, jeszcze mniejszymi japońskimi barami: jeden, dwa stołki i barek. Zadziwiająca jest popularność tego miejsca, bo gdyby nie notka w przewodniku pewnie byśmy tutaj nigdy nie zajrzeli. Zabudowania wydają się zniszczone, markizy zużyte, napisy wyblakłe, co tylko potęguje wrażenie, że to miejsce jest wyjęte z innej epoki. Wokół dzielnica nowoczesnych biurowców, szybkich, szerokich dróg, wysokich zabudowań. I może własnie dlatego jest to tak zaskakujące miejsce – zupełnie nieoczekiwane, tak różne, a poniekąd tradycyjne.
Podobno Shinjuku Golden Gai najlepiej prezentuje się wieczorem, kiedy bary wypełniają się ludźmi. My byliśmy za dnia i nie wiemy jak mogłoby się przemieszczać tam więcej ludzi, jest strasznie… ciasno ;)
Swiątynia Senso-ji, Asakusa
Następnie udaliśmy się do najpopularniejszej świątyni w Tokio – Senso-ji w dzielnicy Asakusa. Już tutaj mogliśmy przekonać się jak pomocni i uprzejmi są tokijczycy. Potrafią podejść, zagadać, zapytać czy potrzebujemy pomocy – zupełnie bezinteresownie. Fakt, wyróżnialiśmy się z tłumu, bo białych można było policzyć na palcach jednej ręki. A może my po prostu wyglądaliśmy na zupełnie zdezorientowanych? :)
Nic dziwnego, świątynie w Japonii były dla nas zupełną nowością. Nie spodziewaliśmy się, że po przejściu przez bramę niōmon (nie tori!) trafimy na starą, typową uliczkę z budkami prowadzącą do samej świątyni (Nakamise-dōri). Tutaj można kupić niemalże wszystko, jedzenie, pamiątki, ubrania itp.
Naszą uwagę zwróciły lody w ciekawych smakach:
Co ciekawe na ulicy nie można jeść, więc po zakupie trzeba stanąć, trochę się schować do środka i spokojnie zjeść :) Na szczęście sprzedawcy od razu informują o tym dziwnym zwyczaju. Dotyczy to oczywiście całej Japonii. Po prostu jedzenie na ulicy nie jest tam mile widziane, co też utrudniało nasze wycieczki w ciągłym biegu ;)
Skupmy się jednak na samej świątyni, bo jest na czym. Już sama brama jest imponująca. Nazywa się Bramą grzmotów (Kaminari-mon) i poza znajdującym się tu olbrzymim, 4-metrowym lampionem, po bokach można zobaczyć dwa posągi bogów (burzy i wiatru). Niestety są one zasłonięte przez siatki i ciężko je dostrzec, a już tym bardziej uchwycić na zdjęciu. Bóstwa te (lub strażnicy) odróżniają bramę niōmon od tori (czyli świątynię buddyjską od chramu shinto – o różnicach moglibyśmy pisać dużo, ale o tym innym razem).
Świątynia jest bardzo popularna wśród turystów, można by wręcz zaryzykować stwierdzenie, że jest to najczęściej odwiedzana świątynia w Japonii. Pod bramą kłębią się tłumy, a za nią, na Nakamise-dōri wcale nie jest luźniej. Momentami trudem jest przejść do samej świątyni.
Świątynia Senso-ji jest najstarszą świątynią w Japonii, co może dziwić, bo nie widać nigdzie oznak zniszczenia, wszędzie bije po oczach intensywny, jaskrawo czerwony kolor. Jak przystało na świątynię, wokół rozpościera się dym z kadzidełek umieszczanych w specjalnym palenisku. Jak nakazuje obyczaj, dymem tym należy machnąć w swoją stronę a następnie umyć ręce w fontannie w kształcie smoka.
Obok głównego budynku, znajduje się wysoka, 5-cio poziomowa pagoda.
Prawdziwy sushi bar
Po tym doznaniu łączącym tradycję i plastikowy kicz, postanowiliśmy poszukać czegoś do jedzenia w okolicy. Udaliśmy się w kierunku jednej z knajpek polecanych przez przewodnik Lonely Planet. Kolejka była za długa (znowu!) więc zdecydowaliśmy się poszukać czegoś na własną rękę. Trafiliśmy do typowego sushi baru, gdzie jadają tokijczycy.
Początkowo byliśmy zupełnie zagubieni jak się odnaleźć w tym ciasnym pomieszczeniu, gdzie ledwo dało się znaleźć wolne krzesełka. Na szczęście zlitowała się nad nami starsza Pani, która tutaj pracowała i na migi, trochę na obrazkach pokazała nam o co chodzi.
Zasada jest prosta: na taśmie jadą kolorowe talerzyki, a każdemu kolorowi odpowiada inna cena. Na bufecie była rozpiska dokładna ile kosztuje każdy kolor. Na koniec jesteśmy podsumowani za liczbę talerzyków w poszczególnych kolorach. Oczywiście, z reguły nie wiedzieliśmy co jest na talerzykach poza ryżem, no ale raz się żyje i trzeba spróbować. Ceny? Ok. 5-6 zł za dwa kawałki. W sumie za 30 zł oboje byliśmy pełni. Do tego woda i zielona herbata były za darmo.
Ponieważ w naszym poszukiwaniu knajpki trochę oddaliliśmy się od świątyni, postanowiliśmy iść dalej tym tropem i trafiliśmy do parku miejskiego. Jeśli myślicie, ze w Tokio nie ma bezdomnych polecam udać się do Ueno Park. Obrazki rodem z Polski ;) Sam park jest bardzo ładny, ale na pewno lepiej wygląda, kiedy kwitną wiśnie, czyli w okolicach kwietnia.
Akihabara
Nieopodal znajduje się ulica w dzielnicy Akihabara, dla typowych geeków. Dzielnica ta pełna jest sklepów komputerowych, gier, automatów itp. Niektóre sklepy mają po kilka pięter i są nadźgane elektroniką. Ciężko stwierdzić, czy niektóre są tylko dla facetów, bo juz od samego wejścia witają nas plakaty rodem z mangi z roznegliżowanymi dziewczętami.
Jest tutaj głośno, tłoczno, kolorowo. Ze sklepów i automatów wyje muzyka i przeróżne dźwięki, a w tej całej kakofonii ciężko usłyszeć swoje własne myśli. Do kilku sklepów weszliśmy, po prostu z ciekawości i na szczęście szybko wyszliśmy z pustymi rękami.
Pałac Cesarski
Jednym z ostatnich punktów tego dnia był Pałac Cesarski w Tokio. Ten olbrzymi kompleks jest płucami Tokio, największym zielonym obszarem w centrum stolicy (powierzchnia wynosi 341 hektarów). Niestety wejścia były zamknięte, a przez mury nie wiele widać. Nie wiemy czy była to kwestia godziny czy tak trafiliśmy, bo generalnie na teren ogrodów wchodzić można i z innych relacji wiemy, że warto (jedynie wewnętrzne ogrody są otwarte tylko dwa dni w roku). Może też podeszliśmy ze złej strony, ale nie mieliśmy już siły dalej szukać.
Pałac znajduje się tuż obok głównego dworca w Tokio. Z placu przed pałacem można podziwiać budynki dzielnicy biznesowej.
Po chwili odpoczynku ruszyliśmy do dzielnicy Ginzo, czyli dzielnicy z luksusowymi i najdroższymi sklepami. Tak tylko sobie pooglądaliśmy z zewnątrz ;)
Na koniec Shibuya…
Na sam wieczór, już po zmroku pojechaliśmy na słynne skrzyżowanie w dzielnicy Shibuya. Jest to najbardziej zatłoczone skrzyżowanie na świecie. Liczba Japończyków oraz turystów przechodzących na skos na każdej zmianie światła jest imponująca (podobno jest to nawet kilka tysięcy osób w godzinach szczytu)! Najlepiej podziwiać to wszystko z piętra pobliskiego Starbucksa lub centrum handlowego po przeciwnej stronie. Można się poczuć prawie jak na scenie z Tokio Drift :)
Resztkami sił przeszliśmy kilka przecznic po tej tętniącej życiem dzielnicy. Intensywne neony, ogłuszająca muzyka, gwar i hałas sprawiały, że po tak intensywnym dniu marzyliśmy tylko o tym aby jak najszybciej uciekać z tego miejsca. Postanowiliśmy wrócić tutaj kolejnego dnia.
Podsumowanie
To był bardzo długi dzień! To był wspaniały dzień! Na koniec dnia padaliśmy jak muchy… ale tylko po to aby szybko nabrać energii i następnego dnia ruszyć na kolejne podboje…