Czwarty dzień w Japonii był ostatnim dniem w Tokio. Ruszyliśmy w kierunku Kioto, po drodze zatrzymując się w dwóch miejscowościach: Yokohama i Kamakura.
To był dla nas długi dzień, w trakcie którego pokonaliśmy ponad 400 kilometrów pociągiem, a na dodatek spokojnie zwiedziliśmy Yokohamę i Kamakurę, a wszystko to możliwe dzięki szybkiej kolei w Japonii. Wymagało to dobrej logistyki, bo zostawiliśmy nasze bagaże na stacji w Yokohamie, pojechaliśmy zwiedzać Kamakurę, aby następnie wrócić do pierwszej miejscowości i stąd pojechać prosto do Kioto. Jak to mówią dla chcącego nic trudnego :)
W tym tekście przeczytasz o:
Kamakura
I znów Shinkansen i znów prędkość :) Z Tokio pojechaliśmy do Yokohamy, aby tam zostawić nadmierny bagaż, którego nie potrzebowaliśmy do szczęścia podczas zwiedzania wspomnianych dwóch miejscowości. Postanowiliśmy zostawić plecaki w szafkach, których jest od groma na dworcu w Yokohamie.
Uwaga, część szafek jest na specjalne karty, które się doładowuje. Na szczęście są też normalne szafki, na monety. Całe mnóstwo szafek! Są dostępne różne rozmiary, my bez problemu zmieściliśmy dwa duże plecaki do średniej szafki (Pan z obsługi pomagał nam wręcz je wciskać).
Po pozbyciu się balastu pojechaliśmy do Kamakury – dawnej stolicy Japonii. Tam właśnie znajduje się m.in. Wielki Budda (Kamakura Daibutsu), posąg z którego słynie ta miejscowość.
Wybraliśmy linię Yokosuka Line, która zawiozła nas bezpośrednio do celu (tj. do Kamakury, nie do Buddy bezpośrednio ;-)). Uwierzcie, odnalezienie właściwej drogi i znalezienie właściwego pociągu naprawdę nie jest trudne, przynajmniej tak twierdzi Paweł ;) To jest właśnie kwintesencja tutejszego pomysłu na kolej: wszystko ma być czytelne i uporządkowane aż do bólu.
Po dotarciu na stację kolejową w Kamakurze nie znaleźliśmy żadnego punktu z informacją turystyczną. Znaleźliśmy za to ulotki i mapy z propozycjami zwiedzania miasta. Wszystko czytelne i zrozumiałe, nawet dla Europejczyka.
Do Wielkiego Buddy postanowiliśmy pójść pieszo. Po drodze mijaliśmy mnóstwo grup małych dzieci, które na własną rękę musiały odnaleźć się w mieście; chodziły z mapkami i szukały jakiś punktów w terenie. Niektóre podchodziły do turystów i prosiły o wypełnienie ankiet po angielsku – było to jedno z ich zadań w szkole. Urocze było jak łamaną angielszczyzną lub wyrytymi na pamięć zwrotami próbowały się z nami dogadać, nie czekając nawet na odpowiedzi. Wypytywały nas m.in. skąd jesteśmy, co lubimy w Japonii itp. Nie wyobrażamy sobie tego w Polsce, aby wysłać kilkuletnie maluchy w teren i dać im za zadanie wyciąganie informacji od obcych ludzi.
Wróćmy jednak do Wielkiego Buddy. Spodziewaliśmy się, że zobaczymy go z daleka, dominującego nad krajobrazem Kamakury, a okazało się, że siedzi on sobie spokojnie wśród drzew i się nie wychyla. Ten posąg z brązu ma ponad 13 metrów wysokości i waży 93 tony.
Początkowo posąg Wielkiego Buddy znajdował się w świątyni. W XV wieku wielka fala tsunami zmiotła budynek z powierzchni ziemi. Budda jednak przetrwał i po dziś dzień znajduje się na otwartej przestrzeni.
Po wyjściu na turystów czekają słodkości w kształcie Buddy (pycha!) i słodkie kulki ryżowe (mniej pycha ;-)).
W samej Kamakurze jest mnóstwo turystów, spotkać ich można na każdym kroku, a ulice są zapchane od autokarów. W sumie nie dziwimy się, miasto jest przepiękne (nawet zważając na pogodę, która nas akurat nie rozpieszczała), pełne świątyń i chramów. W Kamakurze znajdują się również piaszczyste plaże, które z oczywistych powodów ominęliśmy szerokim łukiem.
Udaliśmy się za to do jednego z najważniejszych chramów w Kamakurze – Tsurugaoka Hachimangu. Po drodze, chcieliśmy zajrzeć jeszcze do świątyni Hasedera, ale wstęp tam okazał się płatny, więc postanowiliśmy ruszyć prosto przez aleję ze sklepikami i bramami Torii do kompleksu Tsurugaoka Hachimangu.
Kompleks Tsurugaoka Hachimangu jest najważniejszym chramem w Kamakurze, co widać w samym centrum miasta: wiedzie do niego główna droga z wybrzeża, z czerwonymi bramami torii po drodze. Niestety już w drodze wśród bram zaczęło mocniej padać i musieliśmy przyśpieszyć.
Chram zajmuje dość duży obszar pełen budynków wśród zieleni, drzew i krzewów. Znajdują się tutaj stawy z wysepkami, ogrody z peoniami i gdyby nie tłum turystów byłoby to idealne miejsce na spokojny spacer i odpoczynek.
Yokohama
Pogoda nas nie rozpieszczała, robiło się coraz ciemniej i deszczowo. Przyjemność z chodzenia po mieście zerowa więc postanowiliśmy wrócić do Yokohamy.
Tutaj pogoda była bardziej sprzyjająca (przynajmniej początkowo), więc nie zwlekając ani chwili ruszyliśmy do słynnej chińskiej dzielnicy (China Town) – największej w Japonii.
W chińskiej dzielnicy znajduje się mnóstwo restauracji (około 300!) i sklepów oraz kolorowych, zdobionych lampionami uliczek. Szczerze mówiąc, zarówno chińskie znaczki jak i sami ludzie wyglądali dla nas tak samo jak poza China Town, stąd też mniejsze wrażenie jakie to miejsce na nas wywarło. Widzieliśmy tutaj sklepy, które spotkaliśmy wcześniej w innych rejonach, chociaż po raz kolejny zauroczyły nas te całe w pandy.
W chińskiej dzielnicy warto coś zjeść. Można skorzystać z jednego z licznych bufetów, gdzie płacąc raz można jeść ile się chce i my właśnie z takiej opcji skorzystaliśmy. Na wejściu dostaliśmy menu w zależności od kwoty jaką zapłaciliśmy i mogliśmy zamawiać tyle potraw ile nam się podoba.
Z jednej strony jest to całkiem dobry pomysł na spróbowanie potraw, których byśmy nigdy nie poznali, bo nawet tutaj można było zjeść typowe japońskie specjały. Są one przygotowywane na bieżąco, a nie stoją w wielkich, podgrzewanych tacach, jak w typowych bufetach. Z drugiej strony ma to swoje minusy, bo porcje są bardzo duże i po prostu dużo jedzenia się marnuje, a nie ma możliwości nabrania po trochu, aby spróbować większej ilości potraw. Coś za coś – jak zawsze.
W China Town jest również możliwość skorzystania z restauracji, gdzie jedzenie zamawia się za pomocą automatu – wygodne, ale często wymaga znajomości japońskiego.
Po dużym posiłku postanowiliśmy opuścić China Town i poszliśmy w kierunku portu, ale niestety pogoda popsuła się już zupełnie i ponownie odebrała nam nadzieje na spokojne szwendanie się ulicami miasta. Nawet jeden z najsłynniejszych budynków Yokochamy – Landmark Tower – nie zachęcał do wdrapania się (a raczej wjechania i to całkiem szybką windą) na szczyt aby podziwiać panoramę miasta…
Mocno zawiedzeni wróciliśmy na dworzec i ruszyliśmy w dalszą drogę do Kyoto, dawnej stolicy Japonii. W niecałe 3 godziny byliśmy u celu (czy musimy dodawać jakim pociągiem jechaliśmy? :-)).
Kioto – dawna stolica Japonii
Z dworca udaliśmy się od razu to naszego noclegu gdyż godzina nie była już taka młoda – a tutaj czekała nas miła niespodzianka. Wreszcie, bo już baliśmy się, że ten dzień jest spisany na straty. Mimo, że nocleg niedrogi, to standard okazał się całkiem wysoki. Był to bardziej guest house, ale mieliśmy aneks kuchenny, łazienkę, a z wyposażenia: komputer z TV, przyciemniane światło z pilotem, wannę z telewizorem, suszarnię i oczywiście washlet.
Krótko mówiąc, niezły wypas! :)
Miejsce to możemy polecić Wam z czystym sumieniem. Nocleg w Highland Shimabara – Guest House In Kyoto możecie zarezerwować tutaj.
Zwróćcie uwagę na charakterystyczną umywalkę nad kibelkiem. Bardzo praktyczne rozwiązanie oszczędzające wodę, miejsce i czas. Gdzieś kiedyś widzieliśmy nawet coś podobnego w Polsce.
Niestety pogoda była nadal kiepska i miało się to nie zmienić do jutra…
Zobacz relację z naszego kolejnego dnia w Japonii, w Kioto.