W dniu 27. czerwca (sobota), odbył się drugi rajd z serii Bike Orient (więcej o tej rowerowej imprezie pisaliśmy tutaj).
Organizatorzy naprawdę postarali się i mogę spokojnie napisać, że był to dla nas najtrudniejszy rajd jak do tej pory – zarówno pod kątem samej trasy jak i rozmieszczenia punktów kontrolnych. Zapraszamy do relacji!
Bike Orient Przysucha 2015
Rajd odbywał się w okolicach miejscowości Przysucha, a punkty kontrolne rozciągały się w kierunku granicy z województwem świętokrzyskim. Nie mieliśmy okazji wcześniej jeździć w tych rejonach, więc teren był zupełnie nieznany. Nie przywiązaliśmy również zbyt dużej uwagi to słowa ‘Góry’ w tytule rajdu, co okazało się później dość kluczowe… Teren jest górzysty, a ciągłe podjazdy były bardzo męczące.
Był to pierwszy raz, kiedy zdecydowaliśmy się przyjechać na rajd dzień wcześniej i nie żałujemy! Z reguły wstawaliśmy ok. 5 rano, aby o 6-7 wyruszyć samochodem na miejsce startu rajdu. Tym razem mogliśmy się w końcu wyspać i na spokojnie przygotować. Nocowaliśmy w ośrodku nad Zalewem Topornia pod Przysuchą. Ośrodek nie powala, ale wystarczy aby przenocować, zjeść śniadanie i zostawić rzeczy do końca rajdu.
Około godziny 9 poszliśmy na start, gdzie zobaczyliśmy długą kolejkę do samej rejestracji. My na szczęście załatwiliśmy wszystko dzień wcześniej, więc pozostało nam oczekiwanie na rozdanie map. W między czasie organizatorzy pocieszyli nas, że jest to jedna z trudniejszych edycji i tym razem na trasie mega do zebrania jest 11 punktów, a nie jak poprzednio 10, a trasa optymalna to 50 kilometrów.
O godzinie 9:55 dostaliśmy w końcu długo oczekiwane mapy a już po 5 minutach usłyszeliśmy gwizdek oznaczający start rajdu. Wybraliśmy 11 punktów, które wydawały nam się optymalne i ruszyliśmy z większością rowerzystów w kierunku PK 2.
Już pierwszy punkt pokazał nam, że to nie będzie łatwy rajd. Słabo oznaczone szlaki, zarośnięte trasy w lesie skutecznie utrudniały jazdę. PK 2 udało się znaleźć stosunkowo łatwo, ale wynika to pewnie z ilości rowerzystów, która tam pojechała (przy punkcie była kolejka!), aczkolwiek samo podejście (nie podjazd) było ostre. Następnie pojechaliśmy w kierunku PK 4, bardzo naokoło, ale przynajmniej drogą gruntową (te zawsze są pewniejsze co do jakości). Wiele rowerów ucierpiało na PK 4, liczne gałęzie i korzenie skutecznie utrudniały przejazd po trasie. Tam też zmodyfikowaliśmy naszą trasę i postanowiliśmy pojechać do PK 16, do którego również prowadziła twarda droga, na której dało się przyśpieszyć. Po krótkim buszowaniu w lesie punkt udało się znaleźć, a najbardziej spodobały nam się okrzyki radości innej ekipy, z którą mijaliśmy się w pierwszej połowie rajdu :)
Dalej PK 13, który okazał się dla nas pechowy… w drodze zgubiliśmy 3 z 4 błotników ;) Niestety wertepy, nierówne drogi robią swoje, choć nigdy wcześniej nie mieliśmy z nimi problemów. Sam punkt: tablica pamiątkowa partyzantów, już z nazwy brzmiał na łatwy, ale tak banalnego się nie spodziewaliśmy :) Z PK 13 ruszyliśmy do PK 17, porzucając błotniki w lesie, z nadzieją, że przyjedziemy po nie wieczorem. PK 17 ukryty był na terenie dawnej kopalni. Tutaj również podjęliśmy kolejny raz decyzję o zmianie trasy i skierowaliśmy się do PK 8 – brzeg strumienia od strony wschodniej.
To był prawdziwy hardcore jak to się mówi ;) Sam dojazd był ciężki, a trasę pomagały znaleźć jedynie ślady opon na wyjeżdżonej trawie. Zostawiliśmy rowery i szukaliśmy punktu na pieszo z czego wyszedł prawie 1 km pieszo i 20 minut w plecy. Idąc wzdłuż strumienia nie obyło się bez standardowych przygód typu wpadnięcie do wody (jakże mogłoby być inaczej, gdyby Kamila nie wpadła po kolana! i to dwa razy ;) ) jak również tych zupełnie unikalnych: 20 metrów od nas przebiegło stado pięknych saren! Ostatecznie udało się znaleźć punkt. Ci którzy jechali z drugiej strony mieli o wiele łatwiejsze zadanie…
Następnie pojechaliśmy do PK 5 (oczko wodne), który znaleźliśmy bez większych problemów, a czas straciliśmy jedynie na szukaniu moich okularów, które wyleciały na jednym z licznych rowów. Szybki powrót tą samą trasą i pojechaliśmy długą prostą do PK 1 czyli bufetu. Tutaj czekały na nas jak zawsze owoce (zabrakło arbuzów, o których myśleliśmy całą drogą :( ), domowe ciasta i napoje. Było dobrze, zostały nam już tylko 3 punkty, więc pozostawało wybrać kolejność.
Pojechaliśmy do PK 3, którego najbardziej się obawialiśmy – skrzyżowanie rowów (powiedziałbym, że nazwa skrzyżowanie rowków/roweczków byłaby bardziej odpowiednia ;-)). Początkowo chcieliśmy jechać czarnym szlakiem, jednak ze względu na liczne korzenie, rowy i błoto odpuściliśmy sobie i pojechaliśmy od góry, asfaltem. Odbiliśmy w las, odmierzyliśmy długość i kręciliśmy się na kształt spirali (tak to jest jak co 50 metrów ma się po trzy rozwidlenia przecinki leśnej), aż jakimś cudem udało się znaleźć ten punkt. To był chyba największy sukces, zajęło nam to raptem jakieś 5 minut :) Był to w sumie jedyny punkt w okolicy którego nie widzieliśmy żadnego innego zawodnika…
Po tym punkcie wskoczyliśmy znów na drogę gruntową i polecieliśmy do PK 20 “Dół”. Oczywiście w okolicy był dół na dole, ale udało się znaleźć ten jeden z lampionem. Wróciliśmy na asfalt i co sił w nogach jechaliśmy do PK 9, który był banalnie prosty, za to widok jaki ujrzeliśmy na szczycie Krakowej Góry zapierał dech w piersiach!
Mieliśmy komplet! 11 punktów, czas co prawda słaby, ale mieliśmy siły aby jeszcze przyśpieszyć. Ostatnio, trasę pokonaliśmy w 4:30, a teraz było już 5:40 a my ciągle w trasie, ale wiedzieliśmy, że PK są ważniejsze niż czas. Pozostawało nam podjąć ostatnią decyzję, tj którą drogą wracać: dłuższa droga asfaltem czy “droga rowerowa” przez las? Niestety skusiła nas “droga rowerowa”, która początkowo wyglądała sympatycznie, ale potem zmieniała się w las z nieskończoną ilością przesiek i ścieżek…
Ten krótki kawałek zajął nam ponad 20min! Momentami Kamila już miała ochotę rzucić rower i biec, bo najcięższe było właśnie przenoszenie roweru przez błota, trawy i krzaki… Kiedy w końcu ujrzeliśmy ogrodzenia przyśpieszyliśmy aby jak najszybciej przekroczyć linię mety. Po ponad sześciu godzinach!
Jakie było zdumienie na koniec jak okazało się, że Kamila jest drugą kobietą na trasie Mega z kompletem punktów :) To świadczy tylko o tym jak trudna była to trasa.
Las był bardzo gęsty, większość nawet drug gruntowych była trudno przejezdna, a przesieki przez las były praktycznie niewidoczne (trawa sięgająca do kolan, błoto, bajora, korzenie…). Zdecydowanie było to nasze najwolniejsze ponad 60 km w ramach rajdów Bike Orient… ale udało się! :)
Po zakończeniu trasy lekka gimnastyka i rozciąganie, aby nie umierać dnia następnego :)
Zostaliśmy do końca. Organizatorzy zapewnili ciepły (smaczny!) posiłek oraz ognisko z kiełbaskami. Można było porozmawiać z innymi uczestnikami, wymienić się doświadczeniami i przeżyciami :)
Następnie miało miejsce wręczenia medali i losowania nagród, choć tym razem szczęście się do nas nie uśmiechnęło… Nie udało nam się również znaleźć błotników… Mimo to wracamy jak zawsze szczęśliwi, mimo zmęczenia oraz ubłoconych i pokaleczonych nóg.
Trasa była wyjątkowo ciężka, ale za to pogoda niemalże idealna do jazdy. Gdyby było ładniej pewnie zostalibyśmy nawet do niedzieli aby trochę odpocząć na łonie natury.
Po raz kolejny dziękujemy organizatorom za olbrzymią dawkę emocji i dobrej zabawy, aż boimy się co wymyślicie na kolejnej edycji! A wszystkim uczestnikom gratulujemy!
Na koniec jeszcze nasza trasa (64 km) i wariant “optymalny” (50 km). Obraliśmy troszkę inny wariant, ale naszym zdaniem mimo wszystko łatwiejszy :)
PS. Część zdjęć pochodzi z galerii Pana Macieja, cała galeria dostępna jest tutaj.