Długo się zastanawialiśmy, czy jechać na Titlis czy nie. Z jednej strony być w Szwajcarii i nie spojrzeć na jej górskie oblicze z wysokości? Z drugiej strony te astronomiczne ceny… tutaj wszystko jest drogie, ale tego chyba można się było spodziewać?
Kolejne dni w Szwajcarii mijały, a my ciągle podziwialiśmy Alpy z dolin. Naszym marzeniem było zobaczyć Matterhorn, ale kiedy to marzenie legło w gruzach chcieliśmy mieć chociaż namiastkę ośnieżonych górskich szczytów. I tak zrodził się pomysł, aby wjechać na Titlis.
Titlis to nazwa zarówno szczytu jak i lodowca. Oczywiście nie jest to najwyższy szczyt Szwajcarii i ze swoimi “marnymi” 3238 m.n.p.m. pozostaje daleko, daleko w tyle za kilkudziesięcioma wyższymi szczytami. Dla nas jednak na moment stał się szczytem marzeń ;-)
Długo zastanawialiśmy się czy jechać kolejką na Titlis. Plusów i korzyści wymienić możemy sporo, a jednak po drugiej stronie wagi stanął dość istotny czynnik, czyli pieniądze. Wjazd na Titlis jest kosmicznie drogi… serio, bilet w dwie strony kosztuje 92 franki, co w złotówkach daje około 350 złotych! Za osobę! Już wiecie dlaczego długo się zastanawialiśmy? ;) I to jest cena za sam wjazd kolejkę, do tego jeszcze dochodzi dojazd pociągiem do miejscowości Engelberg, jakieś jedzenie i jest szansa, że w tysiącu się zamkniemy.
Jadąc do takiego kraju jak Szwajcaria trzeba się liczyć z dużymi kosztami na miejscu. Kamper pozwolił nam wiele zaoszczędzić na noclegach, a dzięki zapasom jedzenia nie musieliśmy wydawać majątku w sklepach i restauracjach. Postanowiliśmy nie oszczędzać na atrakcjach i po raz kolejny wyskoczyliśmy z franków. Zabraliśmy więc Oliwię w nosidło i ruszyliśmy na całodniową wycieczkę, aby po raz kolejny stanąć na ponad 3 tysiącach metrów. Czy było warto? Zaraz się przekonacie :)
W tym tekście przeczytasz o:
Dojazd do miejscowości Engelberg
To właśnie w miejscowości Engelberg znajduje się dolna stacja kolejki, którą rozpoczniemy wspinanie się hen wysoko. Zanim jednak sam wjazd, to słów kilka o dojeździe do samej miejscowości.
Mając z tyłu głowy nasze wcześniejsze doświadczenia z szukaniem miejsc dla kampera, przemieszczaniem się po wąskich ulicach, postanowiliśmy tym razem poszukać kampingu na dwie noce, a po okolicach poruszać się rowerami, komunikacją miejską i pociągami. Zatrzymaliśmy się w miejscowości Horw, pod Lucerną, gdzie znaleźliśmy bardzo dobry kemping, położony nad jeziorem.
Na Titlis ruszyliśmy z samego rana, na pieszo docierając do najbliższej stacji kolejowej. Na peronie, w automacie kupiliśmy bilety za 9 CHF od osoby w jedną stronę do stacji w Engelberg. Podróż trwała około godziny, z przesiadką w miejscowości Stans.
W trakcie podróży podziwialiśmy widoki zza szyb pociągu i nie mogliśmy się doczekać wjazdu na szczyt góry. Co nas bardzo pozytywnie zaskoczyło to specjalnie przygotowane przedziały dla rodzin z dziećmi: pełne barw z książeczkami i kolorowankami. Niestety nie dane nam było skorzystać, bo były zapełnione po brzegi. Fajnym akcentem był również specjalny bilet dla Oliwii od konduktora. Od razu widać podejście pro rodzinne.
Po dotarciu do Engelberga udaliśmy się od razu do bezpłatnego autobusu, który zawozi pasażerów bezpośrednio do stacji kolejki. Na miejscu znajduje się duży parking samochodowy, na którym bez problemu zatrzymalibyśmy się kamperem ;-)
Wjazd na Titlis
Sam wjazd kolejką jest kilkuetapowy i w sumie trzeba przesiąść się dwa razy. Najpierw frunie się dwa razy tradycyjnymi gondolami, a pomiędzy nimi jest pierwsza przesiadka przy jeziorze Trübsee. Można tutaj wyjść ze stacji, przejść się po okolicy, zjeść coś w restauracji.
Spacer polecamy, ale… w drodze powrotnej. Jeśli tylko pogoda dopisuje warto jechać na samą górę, skorzystać z dobrej przejrzystości, bo w końcu po to się tutaj przyjeżdża, a później, w drodze powrotnej można pójść nad jezioro. Jest ono przepięknie położone, co widać doskonale, chociażby z kolejki.
Po przejechaniu dwóch odcinków, przesiada się do największej atrakcji (poza samym Titlisem), czyli obrotowej kabiny, która dowozi na sam szczyt (ok, prawie na samy szczyt, ale o tym poniżej :-)).
Kabina obrotowa jest raczej zatłoczona i oczywiście najlepiej mieć miejsce stojące przy oknie. Podczas trasy kabina obraca się bardzo wolno, ale robi pełen obrót, więc czeka nas widok 360 stopni. Przejażdżka trwa około 5 minut.
Na szczycie
Po wyjściu z kabiny weszliśmy do kilkupiętrowego budynku, gdzie znajdują się m.in. restauracja oraz sklepy. Rzuciliśmy tylko okiem co tu się znajduje i szybko skierowaliśmy w kierunku wyjścia. Woleliśmy od razu iść na zewnątrz, na platformy widokowe i przejść się po lodowcu.
Wbrew pozorom, na górze nie jest aż tak zimno. My oczywiście przygotowaliśmy się do podróży, ubrani byliśmy na cebulkę i założyliśmy buty trekkingowe, ale jednak wiele osób podeszło dość nieroztropnie i tak oto mogliśmy obserwować dużą konkurencję dla słynnych japonek w polskich Tatrach. Wróćmy jednak do widoków, a osobliwości zostawmy z boku.
To co zobaczyliśmy na górze sprawiło, że zaniemówiliśmy. Ośnieżone szczyty, malownicze doliny i piękne, błękitne niebo – właśnie o takich widokach marzyliśmy! Nie mogliśmy się napatrzeć i lataliśmy trochę jak ludzie, którzy nigdy nie widzieli śniegu, bo nawet to nas cieszyło ;)
Rozglądaliśmy się dookoła, patrzyliśmy w każdą stronę i poznawaliśmy poszczególne bliższe i dalsze szczyty, z samym Titlisem na czele, bo stacja nie znajduje się na samej górze. Wejście tam zostawmy jednak profesjonalistom (dwóch taki nawet się znalazło).
Na szczęście nie tylko same widoki i obrotowa kabina są tutaj atrakcjami, bo jednak płacąc aż tyle pieniędzy chce się skorzystać ze wszystkiego maksymalnie. Znajduje się tutaj specjalny pomost (Titlis cliff walk), po którym można przejść mając pod sobą głęboką na 500 metrów przepaść!
Przy wietrznej pogodzie (czyli pewnie zawsze) trzeba dość mocno trzymać się poręczy, co tylko zwiększa przeżycia. Ta stalowa konstrukcja jest najwyższym wiszącym mostem w Europie (wysokość ta to 3041 m.n.p.m.) i na szczęście nie jest dodatkowo płatna. Polecamy, bo przejście po tym wiszącym moście to niezapomniane przeżycie. Pierwsze kilka kroków stawia się w lęku i niepewności, ale z każdym kolejnym jest łatwiej i sprawniej. Niemniej jednak należy zachować zwiększoną ostrożność i czujność, bo wspomniany wiatr może zwalić z nóg.
Kolejnym, ciekawym przeżyciem jest zajrzenie w głąb lodowca – są tutaj wykute specjalne tunele. Niezbyt długie i szczerze mówiąc nie wiemy czy akurat trafiliśmy na zamknięcie jednego z nich, czy tak jest tutaj na stałe, ale w pewnym momencie jest po prosty znak zakazu wejścia, mimo, że tunel ciągnie się jeszcze hen daleko. Jaskinie te znajdują się na głębokości 10 metrów pod powierzchnią lodu, a niebieskie podświetlenie sprawia, że można się tutaj poczuć jak na innej planecie.
Co istotne, do tych jaskiń można zjechać windą znajdującą się budynku stacji! Jest tutaj zdecydowanie zimniej niż na samym lodowcu, więc koniecznie ubierzcie się ciepło.
Dla osób, którym mało widoków i atrakcji, a do tego mają jeszcze trochę pieniędzy do wydania przygotowano dodatkową kolejkę, tzw Ice Flyer, która transportuje chętnych do Glacier Park, miejsca gdzie można np. pozjeżdżać na pontonach (my się nie zaliczyliśmy do żadnej z tych grup, więc o tej atrakcji się nie wypowiadamy ;) ).
Ciekawe jest również, że przybywają tutaj całe pielgrzymki hindusów! Na górze czekają również tekturowe postaci w skali 1:1 z którymi można sobie zrobić zdjęcie – z tego co się zorientowaliśmy, to kręcono tutaj jakieś bollywoodzkie filmy…
Zaliczyliśmy się jednak do grupy osób, które chciały coś zjeść w restauracji z widokiem na szczyty Alp, które są jeszcze nienaruszone przez człowieka. W znajdującej się tutaj restauracji są wydzielone dwie części: self-service i table service, oczywiście ta druga jest droższa, ale ma za to ładniejszy widok. Każdy wybierze sobie to na co ma ochotę :)
Dla przypomnienia, 10 CHF to około 37 złotych :)
Na górze zeszły nam jakieś 2 godziny, ale nie śpieszyło nam się nigdzie. Ten dzień zaplanowaliśmy tylko na to jedno miejsce. Kiedy już na niebie zaczęło się pojawiać coraz więcej chmur, a my napatrzyliśmy się na wszystko co się dało, postanowiliśmy zjechać do dolnej stacji i przejść się jeszcze na wspomniane wcześniej już jezioro. Spędziliśmy tutaj około godziny, spacerując i robiąc zdjęcia w ciszy i spokoju co było dobrą odskocznią od hałasu panującego na górze.
Podsumowanie
Więc czas napisać, czy było warto? Zdecydowanie te doświadczenia były naszym #1 całego wyjazdu do Szwajcarii! Trafiliśmy na piękną pogodę, idealne warunki, zobaczyliśmy to o czym marzyliśmy.
Fakt, jest kosmicznie drogo, ale nie żałujemy wydanych pieniędzy, bo wspomnienia pozostaną na zawsze!
Zobacz również nasz wpis: Szwajcaria – co warto zobaczyć, TOP 5 najpiękniejszych miejsc.
Zobacz również galerię zdjęć: